Pages Menu
Categories Menu
Prof. Waldemar Karnafel

Prof. Waldemar Karnafel

Profesorowi Waldemarowi Karnaflowi od dziecka przyświecała jedna myśl i miał przed sobą tylko jedną drogę: medycyna. W jego charakterze tkwiła chęć pomocy drugiemu człowiekowi.

O czym by z Profesorem nie rozmawiać – nawet o jego ukochanych psach, z których jeden budzi go codziennie o 6 rano, czy o ogrodzie – zawsze zboczy w stronę chorych leżących w jego klinice. Bo klinika to jednak najważniejsza część jego życia. „Nie mógłbym istnieć bez kliniki. Nie umiałbym” – mówi Profesor Waldemar Karnafel.

Spełnione marzenie

O tym, aby być lekarzem myślał właściwie „od zawsze”. W jego charakterze tkwiła chęć pomocy drugiemu człowiekowi. „Zanim jeszcze byłem na etapie podejmowania decyzji, co do swojej przyszłości, marzyłem żeby pomagać ludziom. Tyle nieszczęścia naokoło… To była pierwsza idea. Druga: tu ktoś umarł, tam ktoś umarł. Umarła też moja mała siostrzyczka. Bezustannie zadawałem sobie pytanie, jak takie dzieci ratować? Jak leczyć? Oczywiście, byłem młody, pełen buntu i zapału. Wtedy wydawało mi się, że wszystko jest osiągalne. Szybko się przekonałem, że nie wszystko, że medycyna zawodzi. Ale ja chciałem coś wnieść, odkryć, by pomagać. Gdy nadszedł czas podejmowania decyzji, dominującym elementem moich rozważań o zawodzie lekarza było: może da się coś utargować, wygrać z czasem umierania? W wielu sytuacjach to się udaje. Oczywiście, w wielu się nie udaje, ale takie jest życie. Nie odczuwam frustracji, że się nie udało, gdy wiem, że zostało zrobione wszystko, co w danym przypadku było możliwe. Wtedy wiedziałem już też, że aby coś utargować w walce o chorego trzeba mieć wiedzę i pęd, pasję poszukiwania nowych rozwiązań. To było we mnie. Dlatego nie tylko lekarz, ale i praca naukowa.”

Waldemar Karnafel jest absolwentem Warszawskiej Akademii Medycznej. Jego Mistrzami byli: prof. Feliks Bolechowski i prof. Artur Czyżyk. U prof. Bolechowskiego na Wołoskiej Waldemar Karnafel pracował dwa lata. To był wytrawny klinicysta i bardzo wymagający szef. „Pierwszą pracę pod jego kierunkiem pisałem – pamiętam jak dziś – dwadzieścia kilka razy. Był wymagający do bólu, sprawdzał każdy przecinek. To właśnie on ukształtował mój sposób myślenia w relacjach pacjent – lekarz.” Profesor Bolechowski odszedł z Wołoskiej, a w 1970 roku prof. Czyżyk, jeden z twórców polskiej diabetologii, zaproponował Waldemarowi Karnaflowi pracę w klinice na Banacha.

Waldemar Karnafel – umie słuchać i rozmawiać

„Niezwykły, przyjacielski lekarz, ma wspaniały kontakt z pacjentem. Ogromna kultura osobista. Czuje się, że rozmawia z człowiekiem, nie traktuje go przedmiotowo. Bardzo duża wiedza w zakresie chorób przewodu pokarmowego i powiązanie wszystkich objawów we właściwą diagnozę.” Kolejny wpis: „Rzetelny, kompetentny, uczciwy, przyjazny, wnikliwy, skrupulatny. Specjalista w pełnym tego słowa znaczeniu, o zasłużonym tytule profesora.” Można podobnych opinii przytoczyć wiele. Profesor do każdego podchodzi indywidualnie, każdego stara się zrozumieć, nawiązać kontakt z chorym. I z reguły mu się to udaje, bo wzbudza zaufanie – umie słuchać i rozmawiać. Lubi rozmowy z pacjentami, choć najczęściej nie są one łatwe. Najbardziej lubi ten moment, gdy czuje, że pacjent wyzwala się ze swojej skorupki i zaczyna uważnie słuchać. Wtedy wie, że znalazł właściwy ton, właściwe słowa. „Pacjentowi, których chce rozmawiać i współpracować z lekarzem wskazuję optymalną drogę postępowania i stylu życia w jego sytuacji. Nigdy nie naciskam, nie wywieram żadnej presji na tych, którzy rozmawiać nie chcą. To ich prawo” – podkreśla Profesor.

„Każdy człowiek składa się z ciała, duszy i papierów. Dusza jako umysł, papiery, czyli wyniki badań. I ciało. To musi stanowić całość. Czasem duże papiery, czasem duża wyobraźnia, a choroba jest gdzie indziej. Nie oceniam nigdy stanu pacjenta na podstawie papierów. Nigdy nie udzielam konsultacji przez telefon czy internet. Muszę chorego zbadać” – mówi prof. Waldemar Karnafel.

Etyka

Profesor kocha ludzi, zwierzęta (ma sześć chartów!) i swój piękny ogród. Coś, czego nie toleruje u ludzi to cwaniactwo. „Nie cierpię cwaniactwa. To najgorsze z czym się spotykam. Jakiekolwiek oszukaństwo jest u mnie natychmiast tępione. Postępowanie ludzi wobec siebie. Są pewne zasady. Jak nie ma zasad powstają kwasy. Cwaniak, cwaniaczek się w mojej klinice nie uchowa – mówi. – Tu jest rzetelna, uczciwa praca, a także szacunek dla siebie i dla innych.”

Sam Profesor z żelazną konsekwencją przestrzega zasad nie tylko etyki zawodowej i ludzkiej, ale tych, które współżycie i współpracę z ludźmi czynią sympatyczniejszą, bardziej efektywną. Nikogo nie ocenia powierzchownie, na pierwszy rzut oka. Stara się zawsze zrozumieć motywy postępowania współpracowników, jak i rodzin, które często z nieuzasadnioną agresją, zgłaszają pretensje pod adresem lekarzy czy pielęgniarek. Nawet wtedy, gdy wszystko się w nim aż gotuje, potrafi zachować olimpijski spokój.

W Klinice Gastroenterologii i Chorób Przemiany Materii na Banacha w Warszawie, którą kieruje Profesor, pracuje 30 lekarzy „utytułowanych różnymi emocjami i problemami”, jak mówi. „Trzeba to brać pod uwagę, tę odrębność każdego człowieka, wrażliwość. Dobrze zorganizowany oddział i dobrze współpracujący ze sobą zespół ludzi to podstawa właściwej opieki nad chorymi. Musi więc wszystko tak funkcjonować, by chory miał optymalne szanse powrotu do zdrowia czy choćby poprawy stanu zdrowia, stabilizacji choroby, powstrzymanie tempa jej rozwoju. W tej klinice hospitalizowanych jest rocznie około 2733 pacjentów, chorzy trafiają tu w ciężkim stanie, z bardzo poważnymi powikłaniami cukrzycowymi. To największa klinika tego typu w kraju, dlatego rozrzut powikłań jest największy. Tu umiera najwięcej chorych. Nie dlatego, że my coś źle robimy, ale dlatego, że tu trafia najwięcej ciężko chorych. Często zadajemy sobie pytanie, czy w tym konkretnym przypadku można coś jeszcze dla chorego zrobić, czy tylko przedłużymy jego agonię… To trudne. Za każdym razem i po tylu latach pracy trudne. Tu spotykamy się – wcale nierzadko! – z powikłaniami, których wedle danych z innych ośrodków już nie ma. Na przykład kwasica ketonowa. Na jednym ze zjazdów dowiedziałem się, że już nie ma kwasicy ketonowej. A ja spotykam stale przypadki kwasicy ketonowej. Gdy napisaliśmy pracę na ten temat, to została nam ona odesłana, bo kwasicy nie ma. I z pewnej perspektywy może to tak wyglądać, bo ci chorzy trafiają do dużych klinik. Faktycznie ilość kwasic ketonowych się zmniejszyła, ale nie na tyle, żeby można było powiedzieć, że jej nie ma. Kwasica mleczanowa. Też się dziwią: jaka kwasica mleczanowa? My się z nią spotykamy.”

Praca to pasja

Cukrzyca to ogromny, narastający od lat problem. „Przeogromna rzesza chorych i potencjalnych chorych. Dla mnie ogromne pole pomocy ludziom. Tu można wiele zrobić, gdy np. w onkologii czy neurologii tych możliwości skutecznej pomocy choremu jest znacznie mniej. Zawsze pasjonowały mnie duże wyzwania. Może dlatego, że natura poskąpiła mi wzrostu” – żartuje Profesor.

Praca jest jego pasją. Pójście do chorego traktuje jako… odpoczynek. Praca naukowa, którą też traktuje jako swoisty relaks, to już tylko wieczorami, w sobotę i niedzielę. W ostatnich latach skupia się wokół problemów stopy cukrzycowej i zajmuje się badaniami nad zaburzeniami metabolicznymi. „Cudu nie sprawię, ale może jeszcze dam radę coś usprawnić, poprawić w samej opiece nad chorymi ze stopą cukrzycową?” – mówi Profesor. A praca, to, co Profesor traktuje jako pracę? To problemy związane z pełnioną funkcją konsultanta krajowego, kierowaniem kliniką, więc dbanie nie tylko o ludzi, którzy w niej pracują i chorują, ale o finanse i spełnianie wszelkich wymogów nadmiernie rozbudowanej biurokracji. „Nie wszystkie biurokratyczne wymagania są faktycznie potrzebne i sensowne, choć wiele z nich jest. Najgorsze, że w tym zalewie biurokracji niknie z pola widzenia chory człowiek. A przecież to on jest najważniejszy” – uważa Profesor.

To, co boli…

To stosunek rodzin do swoich ciężko chorych „stareńkich”. W klinice są ciężko chorzy i chorzy stareńcy. „Gdy widzę, jak często ci stareńcy chorzy są traktowani przez swoje rodziny, to trafia mnie po prostu szlag. W ostatnich latach bardzo się zmieniło podejście do ludzi starych. Także w rodzinie. Gdy zaczynałem pracować jako lekarz, rodzina takim chorym się opiekowała, troszczyła się o niego, pomagała nam w opiece. Rodzin, które nie opiekowały się swoimi chorymi, było wówczas kilka procent. Dziś jest to jakieś 80 proc. Przychodzi tu stareńki chory w ciężkim stanie. Wyciągniemy go z tej biedy i aż się prosi, żeby ten stareńki człowiek wrócił do domu. Musi mieć swoje miejsce, a szpital takim miejscem nie jest. Tymczasem przychodzi ktoś z rodziny, kto nie jest tym stareńkim człowiekiem zainteresowany. Mówię, że ten człowiek, gdy zostanie w szpitalu będzie miał zapalenie płuc i umrze. Rodzina nie chce wziąć chorego do domu, uważa, że lekarz chce się go po prostu pozbyć. A gdy to zapalenie płuc przychodzi i chory umiera, rodzina ma pretensje do lekarzy. I to jakie pretensje! Staram się zawsze dojść przyczyny czyjegoś postępowania. Rodzina nie chce się opiekować starą babcią, dziadkiem, matką, ojcem. Chcę wiedzieć dlaczego? Jest taka nieczuła, czy tak się boi, czy są jeszcze inne przyczyny? Ludzie dzisiaj są bardzo zajęci, mają mało pieniędzy, żyją w nieustannym stresie. To bardzo utrudnia, a bywa, że wręcz uniemożliwia zajęcie się osobą chorą. Ja to wszystko rozumiem, ale po prawie 50 latach pracy mam jednak odczucie, że w stosunkach międzyludzkich, także rodzinnych coś się zmieniło na gorsze. Coś poszło nie w tym kierunku, nie tak. Od pięciu lat z rodzinami chorych zawsze rozmawiam przy świadku i bardzo dbam o to, by dokumentacja była precyzyjna.”

tekst: PIOTR MUSZYŃSKI

fot. MARIUSZ fpt. GRZELAK / SE / EAST NEWS

4.9/5 - (44 votes)